Miłość wymaga ofiary
o spektaklu "Anna Karenina" pisze Paulina A. Grubek z Dziennika Teatralnego
W miniony piątek na deskach Teatru Powszechnego w Radomiu odbyła się
premiera najnowszego spektaklu rosyjskiego reżysera Girgorija Lifanova,
„Anna Karenina", która zainaugurowała nowy sezon artystyczny. Czy z
prawie tysiącstronicowej powieści Lwa Tołstoja udało się reżyserowi
wybrać to, co najważniejsze i najlepsze dla przedstawienia tak, aby
ukazać istotę miłosnego dramatu i jednocześnie nie zanudzić
publiczności?
Historia stara jak świat. Ona - nieszczęśliwa i samotna w małżeństwie
spotyka pewnego dnia mężczyznę, w którym się zakochuje. Namiętności,
żądze i wreszcie wielka miłość a obok mąż, z którym coraz trudniej żyć,
gdy kocha się innego człowieka. Lew Tołstoj przestawił tę historię w
złożony i nie dający się łatwo ocenić sposób; naświetlił miłosny dramat
ukazując go w rozmaitych perspektywach - od kwestii moralno-obyczajowych
na społecznych kończąc. Stworzył arcydzieło literatury światowej, z
którego Lifanov wyłuskał wszystko, co na teatralnej scenie najwierniej
mogło oddać dramatyczną historię jednego z najgłośniejszych rosyjskich
trójkątów miłosnych.
Na „Annę Kareninę" w ujęciu Lifanova składa się: interesująca gra
aktorska, wspaniała scenografia, muzyka i rozwiązania sceniczne, które
zaskoczą niejednego znawcę i miłośnika powieści Tołstoja. Katarzyna
Dorosińska w roli tytułowej zagrała kobietę, na którą nagle spada
wielkie uczucie, z którym nie potrafi sobie poradzić. Jej gra jest
ekspresywna i wyrazista. Potrafi wzbudzać litość (scena rozstania z
ukochanym synem), jak i zachwyt (taniec na balu stołecznej arystokracji w
objęciach Wrońskiego). To ostatnie jest również zasługą wspaniałych
sukien zaprojektowanych przez Zofię de Ines, od których nie sposób
oderwać oczu. Filigranowa Dorosińska, aktorka o niezwykle subtelnej i
delikatnej urodzie, udźwignęła ten ciężar, jakim było zagranie kobiety
skomplikowanej, zdeterminowanej przez najsilniejsze uczucia. Najlepiej
widać to w momencie, gdy Anna uświadamia sobie, że miłość do Wrońskiego,
jest jedynym, co ją obchodzi. Zagrała kobietę, która porzuca męża i
dziecko dla kochanka, zachowując przy tym współczucie, a nawet sympatię
publiczności. Również jej sceniczni partnerzy stworzyli kreacje, które
zasługują na uznanie. Marek Braun, jako szarmancki hrabia Aleksiej
Wroński, na scenie zachowywał się jak reprezentant „pozłacanej
młodzieży" - wykształcony, przystojny i dobrze wychowany. Reżyser
skoncentrował się na ukazaniu postaci Wrońskiego jako człowieka
namiętnego, szaleńczo zakochanego w Annie i niewiele zważającego na
konsekwencje swego uczucia. Mam wrażenie, że zabrakło drugiej twarzy
hrabiego, osoby również niezwykle dumnej, pysznej, wiecznego chłopca,
który czerpie z życia jak najwięcej. Jednak nie portret psychologiczny
Wrońskiego jest przedmiotem sztuki, tylko miłość, a tę Markowi Braunowi
udało się zagrać przekonywująco, tak, jak pozorną obojętność i chłód
Karenina - Jarosławowi Rabendzie. Rabenda zagrał pobożnego
konserwatystę o silnym poczuciu moralności w taki sposób, w jaki Tołstoj
opisał w swej powieści. Szczególnie od momentu, w którym jego postać
uświadamia sobie, że przez nienawiść do żony zaczyna nienawidzić
własnego syna. Stworzył portret zimnego i nieczułego męża, za którego
fasadą płonęło niekłamane cierpienie zdradzanego małżonka.
W sztukach Gigorija Lifanova ważną rolę odgrywa scenografia. I tym
razem stała się ona „aktorem", bez którego nie sposób zrozumieć
przedstawienia. Gdy widzowie oglądają sceny na moskiewskim dworcu
kolejowym w środku zimy, jest im zimno. Gdy stołeczna arystokracja bawi
się na miejskiej ślizgawce, nikomu nie przeszkadza fakt, że zamiast
łyżew jeździ na rolkach; - łatwo można sobie wyobrazić, że „naprawdę"
znajdujemy się w Moskwie, a nie na sali teatralnej. Scenografia
Wojciecha Stefaniaka jest bogata, wielopłaszczyznowa, precyzyjna,
wpisana w kontekst ówczesnych czasów. Podobnie rzecz się ma w przypadku
muzyki. Jest ona tak sugestywna, że jej intensywnością odmalować można
cały świat carskiej socjety - od wspaniałych walców na balach po
przejmujące momenty wielkich wyznań bohaterów. Należy jednak zwrócić
uwagę na coś, co powoduje u widza pewien dyskomfort. W spektaklu
znalazły się małe etiudy śpiewane przez aktorów. Światła wtedy nieco
przygasają, muzyka brzmi nastrojowo, ale aktorzy śpiewają po rosyjsku.
Właściwie nie byłoby w tym nic niedobrego, gdyby nie wrażenie, że owe
piosenki stanowią istotny element fabuły i pojawiają się w bardzo
ważnych momentach. Nie wszyscy znają język rosyjski na tyle, by ocenić
jak wiele treści wnoszą. I właśnie to poczucie, że są istotne, a
pozostają niezrozumiałe, powoduje niepotrzebny niepokój.
Perełkami okazały się zaskakujące, czasami występujące w filmie,
zabiegi zastosowane przez reżysera. Jednym z nich jest scena w końcu
pierwszego aktu, w której hrabia Wroński strzela do siebie. Najpierw
długie budowanie napięcia - Anna w ciąży, ciężki poród, przejmujące i
emocjonalne spotkanie męża i kochanka przy łóżku prawie umierającej
kobiety. I nagle głośny strzał z rewolweru. Ciemność. Zwykle w trakcie
przerwy widzowie rozmawiają o tym, jaka jest ogólna, wstępna ocena
przedstawienia. Tym razem jedyne usilnie dręczące pytania to: czy
Wroński naprawdę popełnił samobójstwo? Przecież w powieści, na tym
etapie rozwoju akcji, odgrywa on bardzo ważną rolę, czy można się go
pozbyć? Czy Anna umrze również? Dla Girogorija Lifanova bardzo ważne
jest to, by widz podczas jego przestawień nie błądził myślami gdzie
indziej, tylko pozostał skoncentrowany na fabule. W tym przypadku widz
musiał wykazać się pełną koncentracją i skupieniem nie tylko podczas
przedstawienia, ale i w jego przerwie. Ciekawe dlaczego reżyser
zdecydował się na wprowadzenie do sztuki sceny nieudanej próby
samobójczej Wrońskiego? Myślę, że zrobił to, by uświadomić nam, jak
wielką miłością Wroński darzył Annę. Bo wyjazd nieszczęśnika na wojnę
serbsko-turecką, gdzie czeka go niechybna śmierć, nie oddałoby
precyzyjnie tego, co chciałby osiągnąć twórca.
Kolejnym ciekawym rozwiązaniem jest wprowadzenie Dziada, który na
początku sztuki wpada pod pociąg. Mimo swojej śmierci postać ta jest
jednak obecna w całym przedstawieniu. Na scenę wchodzi dyskretnie i jest
jakby pojawiającą się znikąd smugą cienia. Publiczność zauważa go tylko
w pewnych momentach, gdy stoi on nieruchomo lub snuje się między
dekoracjami. Chłód tej postaci kontrastuje z niepokojem, jaki wzbudza
pojawiając się w dramatycznych i trudnych momentach. Reżyser podobną
taktykę zastosował w odniesieniu do muzyki - za każdym razem, gdy zbliża
się jakieś niebezpieczeństwo słychać odgłos przejeżdżającego pociągu -
zwiastuna niechybnej śmierci. Rozwiązanie to pozwoliło Lifanovowi na
zbudowanie dodatkowego napięcia i niepokoju.
Powieść Lwa Tołstoja jest klasyczną powieścią psychologiczną, której
wielobarwność ukazuje skomplikowane związki międzyludzkie. Dzieło to
niezwykle bogate i złożone, niewątpliwe trudno zaadaptować na potrzeby
sztuki teatralnej. Grigorij Lifanov podjął się trudnego zadania wybrania
tych elementów z powieści, które można w sposób inteligentny i piękny
zarazem przedstawić na deskach teatru. Dodając do tego wspomniane
zabiegi, które zastosował, nie pozostaje nic innego, jak tylko mieć
nadzieję, że w polskich teatrach na dobre zagoszczą inscenizacje tej
miary.
Paulina Aleksandra Grubek
Dziennik Teatralny
30 września 2013